Przez całe lata mojego życia wydawało mi się, że problem prokrastynacji mnie nie dotyczy. W czasach liceum czy studiów większość moich znajomych zmagała się zostawionymi na ostatnią chwilę pracami podczas gdy ja już dawno miałam wszystko napisane czy wyuczone.
Jednak im starsza jestem tym częściej widzę, że mój magiczny zeszyt z listą rzeczy do zrobienia z dnia na dzień jest coraz bardziej zapisany, a odhaczonych punktów jak nie było tak nie ma.
Zaczęłam zastanawiać się co, poza brakiem czasu, może być tego powodem.
Doszłam do wniosku, popartego zresztą późniejszą lekturą, że naczelnym powodem odkładania na później jest lęk. I to lęk na dwa sposoby. Pierwszy z nich to obawa przed tym, że zaplanowana czynność będzie nieprzyjemna. W moim przypadku ewidentnym przykładem jest załatwianie spraw telefonicznie. Większość odwlekanych przeze mnie spraw to właśnie te wymagające zadzwonienia. Podobnie może to działać w każdym innym przypadku – nie odrobię pracy domowej z chemii bo chemia jest nudna, posprzątam jutro a nie dziś bo nie cierpię sprzątać itd.
Drugim przejawem lęku jest obawa przed tym, że nie zrobię czegoś wystarczająco dobrze, więc zanim to zrobię to się dokształcę, nauczę lub po prostu odwlekę czas poddania się ocenie.
I tym sposobem fundujemy sobie często wspominany w nurcie terapii ACT „brudny dyskomfort”. Nieprzyjemne zdarzenie czy czynność i tak przyjdzie a my dodatkowo zapewniamy sobie kilka dni napięcia w oczekiwaniu na nieuchronne i jeszcze trochę stresu związanego z tym, że robimy coś na ostatnią chwilę. I tak, z 15 minut stresu (który i tak prędzej czy później przyjdzie) podczas czynności robi nam się prawie tydzień czekania na załatwienie sprawy. Wszystko super, tylko co w takim razie z tym zrobić?
Po co to robię?
W literaturze zalazłam dużo rad aby pomyśleć co się stanie jak tego NIE zrobię, ale z moją i tak lękową naturą uznałam, że może się to skończyć tragicznie. Natomiast myślenie PO CO TO ROBIĘ lub po co CHCĘ to zrobić zdecydowanie pomaga mi ustalić wartość jaka stoi za daną, często nieprzyjemną czynnością. Wykonuję telefon, którego nie lubię, ponieważ chcę ubiegać się o pracę. Piszę nudne wypracowanie, ponieważ liczy się dla mnie rozwój czy edukacja, której (wciąż) nieuchronnym etapem jest pisanie nudnych esejów. To tak jak z pójściem do kina – nie marzę o płaceniu za bilet, ale płacę bo zależy mi na filmie.
Kawałek po kawałku
Kiedy już ustalę co za tym wszystkim stoi dzielę zadanie na kawałki. To jasne, że jeden wielki esej, praca magisterska czy inne nieprzyjemne zadanie to za dużo na jeden raz. Nikt z nas nie lubi mordować się przez kilka godzin nad niechcianą czynnością. Ja jakoś intuicyjnie od dziecka dzieliłam materiał na mniejsze kawałki. Lektura? Ile stron, ile dni, ile stron na dzień – obliczałam, zaznaczałam w książce i jakoś szło. A dodatkowo miałam poczucie sukcesu za każdym razem kiedy udało mi się dopiąć kolejną część. A przy małej porcji nie było to aż taki trudne.
Przygotuj się
Potem nadchodzi najtrudniejsza część – zaczęcie działania. I tu znów pojawia się kilka tricków. Ja zaczynam od zorganizowania sobie przestrzeni. Robię sobie herbatę (tym samym pozbawiam się wymówki na co 5 minutowe wstawanie żeby iść do kuchni) i szukam miejsca gdzie jest mi najprzyjemniej. Czasami jest to praca przy stole, czasami w łóżku. Znajdź swoje własne miejsce.
Zacznij
Kolejną kwestią jest rozpoczynanie pracy. Ja zazwyczaj rozpoczynam od rzeczy najtrudniejszych żeby mieć świadomość, że to co na mnie czeka jest już tylko coraz lżejsze. Z drugiej strony zaczynanie od najmilszej czynności zadania również może być skuteczne – nie spowoduje natychmiastowego zniechęcenia. Ja osobiście zaczynam od najtrudniejszego – tak jak w obiedzie – najpierw zjadam to co najmniej lubię 🙂
Zrób sobie przerwę… byle nie za długą
Podczas wykonywania zadania nieprawdopodobnie przydatną dla mnie radą było dzielenie czasu. Siadając do jakiegoś zadania nastawiam budzik na za 45 minut i dopóki nie usłyszę alarmu cierpliwie siedzę nad pracą. Kiedy budzik zadzwoni robię sobie 15 minut przerwy (również ograniczone budzikiem) i wracam na kolejne 45 minut pracy. Brzmi magicznie, ale wiadomo, że wszędzie czają się pokusy. Tu bardzo ważna jest uważność. Niejednokrotnie sama „bije się po łapkach” kiedy już klikam w aplikację facebooka albo wklepuję w przeglądarkę coś co „natychmiast i tylko teraz muszę sprawdzić bo potem zapomnę”. Nauczyłam się już pracować z dodatkową kartką obok i ilekroć nagła potrzeba odsunięcia się od zadania zaczyna ogarniać mój mózg – zapisuję co jest tak bardzo niecierpiące zwłoki i tym samym uwalniam swoją głowę od bombardujących myśli – a pilne działanie podpowiadane przez głowę zrobię w przerwie (jeśli nadal będzie tak samo ważne).
To zaledwie kilka, dla mnie, przydatnych tricków, którymi sama siebie próbuję doprowadzić do jak najbardziej efektywnego działania. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że żaden z tych tricków nie zacznie działać dopóki nie zaczniemy go używać 🙂
Heh. Podchodzę w ten sposób do zrobienia czegoś i robię owo coś kiedy mam ochotę. Ale przyznam, że nie jestem w stanie podać klucza co jest ważne a co nie – robię kiedy chcę, a jeżeli czegoś nie robię („odkładam na później”) jest w istocie zbędne ;]
Btw. na studiach też tak robiłem, a że jestem leniwy – zdawałem „zerówki”… a że jestem super leniwy, dopiero obroniłem się zobaczyłem jaką miałem średnią, bo nawet nie raczyłem słuchać/pamiętać co dostałem z egzaminu 😀
PolubieniePolubienie