Dwa lata temu wyjechałam sama na miesiąc do Indii. Już od początku wiedziałam, że to będzie przełomowy moment w moim życiu. Jeszcze tu, na miejscu, musiałam stawić czoła próbom powstrzymania mnie od tego pomysłu, okraszanymi wizjami gwałtów; przekonywać, że na pewno wrócę cała i zdrowa, choć sama nie była tego pewna. A to był dopiero początek. Bez wątpienia moje początkowe przeczucie było słuszne – to był swego rodzaju punkt zwrotny. No to czego nauczyły mnie Indie?
Zwiedzaj w slow motion
Do Indii pojechałam na wolontariat. Spędziłam piękne 3 tygodnie z dziećmi ze slumsów w Delhi. Po zakończonym projekcie zostałam jeszcze 10 dni żeby pojeździć. Indie to pierwsze miejsce w którym udało mi się być tu i teraz. Już jadąc tam pogodziłam się z myślą, że nie zobaczę całego kraju, zwłaszcza, że trzy tygodnie, poza weekendami, spędzę w jednym miejscu. Nastawiłam się bardziej na odczuwanie niż na rekord świata w liczbie zobaczonych zabytków. Postanowiłam zagłębić się w moment, w którym jestem do maksimum. Chciałam poznać dzieci z którymi pracuję, rodzinę, z którą mieszkam, zwyczaje, jedzenie. Przestałam pędzić z miasta do miasta, zaczęłam jeździć lokalnymi pociągami mimo, że były wolniejsze niż busy, odwiedzać małe miejscowości, nawet te poza szlakiem wielkich miast. Nie zobaczyłam wszystkiego, ale czuje, że zobaczyłam bardzo głęboko.
Pamiętam zwłaszcza jeden dzień, pierwszy w którym tak na prawdę uświadomiłam sobie, że przestałam pędzić. Dzień nad jeziorem, na indyjskiej wsi, spędzony całkowicie na obserwowaniu ludzi. Spędziłam długie godziny siedząc na betonowych schodach otaczających jezioro i patrzyłam. Na zawsze zapamiętam kolory, zapachy. Zapamiętam kilkutygodniowe dziecko, które na potrzeby zdjęcia kilku mężczyzn przekazywało sobie z rąk do rąk krzycząc „father”, tak szybko, że w końcu zgubiłam rachubę kto jest tym prawdziwym ojcem. Zapamiętam kąpiące się kobiety i mężczyzn suszących swoje białe dhoti na wietrze. Zapamiętam dzieci dla których świętość jeziora nie miała zbytniej wagi i nie przeszkadzała w zabawie. A to wszystko dzięki temu, że mogłam tam być. Tak długo jak tylko chciałam.
Patrz szerzej
Praca z dziećmi ze slumsów, które niewiele mówią po angielsku (a ja jeszcze mniej w hindi) nie należała do najłatwiejszych. Frustrowałam się kiedy nie umiałam czegoś wytłumaczyć lub kiedy któreś dziecko na złość zaczynało mówić w niezrozumiałym dla mnie języku. Najmocniej pamiętam jednak jeden dzień, który dał mi do myślenia jak żaden inny.
Najgorszy dzień. Ja z gorączką, zdartym gardłem (najpewniej, z żołądkiem mszczącym się za poranne samosy) i dzieci, które tego dnia też coś nagle ugryzło. Marudne, nie chcące pracować, mówiące w hindi, kradnące kredki bardziej niż zwykle. W klasie był jeden chłopiec, najstarszy, zwykle bardzo pomocny, tego dnia – koszmarny. To on głównie rozmawiał w hindi a co gorsza, jak się domyślam, tłamsił zapał młodszych dzieci i sabotował każdy mój ruch. W końcu mu się udało – nikt w klasie już do mnie nie mówił, małe dzieci po jego spojrzeniu opuszczały zgłaszające się ręce a ja miałam serdecznie wszystkiego dosyć. Tego dnia jeden z mężczyzn pracujących w szkole zaproponował mi wycieczkę do slumsów gdzie mieszkają „moje” dzieci. Jechaliśmy bardzo długo, w końcu dotarliśmy do budynku wielkości połowy naszego mieszkalnego bloku, w którym, jak się dowiedziałam, mieszka około 3 000 osób. Zobaczyłam płynący dookoła rynsztok, wszechobecne muchy, przed którymi mieszkańcy slumsów już się nawet nie bronią, rodziców ewidentnie pod wpływem narkotyków, starsze, chore osoby. Zobaczyłam pokoje wielkości schowka w polskiej piwnicy w bloku, które są mieszkaniem dla 10 osobowej rodziny i własnym nosem poczułam co to znaczy jedna łazienka na 10 mieszkań. Posłuchałam historii jak to dzieciaki wstają ok 4 żeby umyć się do szkoły, jak czasem śpią pod gołym niebem bo tak jest łatwiej niż gnieździć się z resztą rodziny na 5 metrach kwadratowych. O tym jak często walczą z rodzicami żeby móc w ogóle pójść do szkoły zamiast zbierać śmieci za 20 rupii dziennie (ok.1 zł). Kiedy już wyjeżdżaliśmy ze slumsu zobaczyłam, że pod budynek podjeżdża autobus szkolny. I wysiada z niego, na czele grupy, jak zawsze starannie uczesany i czysty Ravi. Ten sam Ravi, który tak mnie tego dnia złościł, który podkopywał moje zajęcia.
To była jedna z bardziej bolesnych chwil dla mnie, zarówno jako dla człowieka jak i dla psychologa. Pamiętam do dziś ten wstyd, który czułam wtedy stojąc w błocie otaczającym slums. Ten, mimo tego całego błota i ścisku, zawsze czysty, w uprasowanym (nie wiem jak!!!) mundurku chłopiec, który, mimo oporu rodziców,codziennie dojeżdżał do szkoły kilkanaście kilometrów, miał pełne prawo, jak każdy z nas, mieć zły dzień. I mieć, tak po dziecięcemu, chęć podokuczania nauczycielowi. Co więcej miał też święte prawo być zły, zmęczony, smutny, przybity bo to wszystko co go otaczało na prawdę nie sprzyjało wielkiej radości. I wstyd mi, że ja – psycholog, nauczyciel, dorosły – widziałam go tylko w relacji do siebie, bez tego całego tła, bez tego wszystkiego co on, codziennie w sobie nosił.
Dziel się
Kolejna rzecz, której nauczyłam się od dzieci. Dzieci w tej szkole edukację, podręczniki i zeszyt oraz bardzo podstawowe jedzenie miały za darmo dyrekcja wymagała jednak od rodziców uczestniczenia w kosztach kupna mundurku – jako symbolu ich zaangażowania w naukę (jak wspominałam przekonanie rodziców do plusów edukacji bywa trudne). W mojej klasie była dziewczynka, może 6 letnia, która, jako jedyna, mundurku nie miała. Była jednak w szkole codziennie z czego wnoszę, że rodzice po prostu nie mieli za co tego mundurka zakupić.
Pamiętam tę dziewczynkę, kiedy usiadła sobie na krawężniku korytarza a w rączce trzymała pudełeczko z czterema ciastkami, wielkości wafelków wedlowskich. Wyjęła jeden, zobaczyła, że obok niej siedzi kolega z klasy i bez wahania podała mu ciastko. On podał młodszemu bratu siedzącemu obok. Wyjęła kolejne, zobaczyła, że chłopiec oddał poprzednie bratu, więc dała mu i to. On ponownie oddał je bratu. Podobnie było z trzecim. Dziewczynka wyciągnęła czwarte ciastko i bez wahania oddała chłopcu. Kiedy odwróciła się do swojego pudełeczka, zorientowała się, że nie ma w nim już niczego. I tu, nauczona doświadczeniem pracy z dziećmi, spodziewałam się bijatyki, kłótni, że „proszę pani!” i że „ja im oddałam a teraz nie mam więc niech teraz oni mi oddadzą”. Nic podobnego. Oblizała palec i zaczęła zjadać okruchy. Nawet nie spojrzała w kierunku oddanych przed chwilą ciastek. Chłopcy, kiedy zorientowali się, że koleżanka została z niczym oddali jej półtora herbatnika. I tyle. Koniec. Zero kłótni o to kto ile dał i ile byłoby po równo, zero wyrywania, zero chwalenia się podziałem, zero proszenia o pochwałę. Zero słoneczek od nauczyciela. Po prostu…

Zaakceptuj
Podróż autobusem ma trwać 9 godzin. Jedziesz 18. Spoglądasz na GPS w drodze z jednego miasta do drugiego – okazuje się, że od 40 km autobus jedzie w przeciwnym kierunku. Ale spokojnie, nic strasznego – po prostu trzeba odebrać kolegę kierowcy i jego kurę z innego miasta, więc lekko zbaczamy z drogi. Przewoźnik decyduje, że zamiast podstawiać autobus przewiezie Cię samochodem do innego miasta, z którego jedzie autobus. Ciebie i inne osoby z przystanku. Jednym samochodem. 11 osób. I bagaże.
Można się denerwować, można się kłócić, przeklinać, obrażać, nie ruszać z hotelu. Mnie Indie nauczyły pokory. Nauczyły mnie patrzenia przez okno autobusu w drodze, która trwa o wiele za długo (i kupowania o 3 paczki herbatników więcej niż przewiduje pierwotnie). Nauczyły mnie picia herbaty na dworcu z kubka wypłukanego w kałuży i słuchania historii opowiadanych ochoczo przez hindusów podróżujących ze mną w pociągu a tłum jest tak wielki, że ludzie siedzą tuż nad moją głową. Dosłownie – na półkach na bagaże. Nauczyły mnie cieszyć się drogą a nie czekać na punkt docelowy, do którego mogę nigdy nie dotrzeć.
Żyj zgodnie ze sobą
Cała wyprawa do Indii była dla mnie wielkim przełomem, trudną decyzją. I była zdecydowanie jedną z kilku decyzji, które podjęłam w swoim życiu w pełni świadomie zgodnie z tym co się dla mnie liczy. Zawsze marzyłam o Taj Mahal, o kolorowych sari, o dzieciakach w mundurkach. Zawsze się też tego bałam. Choroby, bród, niebezpieczeństwa, bieda. Od lat podróżuję po świecie, zawsze jednak mówiłam, że nie jestem jeszcze gotowa na Indie. I pewnie nigdy nie poczułabym się gotowa, zawsze czułabym lęk, gdyby nie to, że pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że to tam ciągnie mnie serce. Indie były od zawsze moim marzeniem. I nie było lekko, łatwo i przyjemnie a jadąc tam po raz kolejny pewnie znów będę się obawiała. Jednak to co dawało mi siłę w podróży to właśnie świadomość, że ta podróż jest w pełni moja. Zgodna z moimi przekonaniami, z tym co jest dla mnie ważne. I do tej pory, jest to podróż, która przypomina mi, że wiem czego chcę i wystarczy, mimo obaw, zrobić pierwszy krok.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.